Bezpretensjonalny i dowcipny film amerykańskiego twórcy nie pozostawia obojętnym. I jakkolwiek zżymalibyśmy się na jego ostentacyjną łzawość, przyznać musimy, że "Wielki Mike" skutecznie trąca
Jeśli wierzyć stereotypom, kobiety najlepiej bawią się na romantycznych komediach, faceci zaś czują się jak ryby w wodzie, oglądając kino akcji i sportowe dramaty. Filmy o sportowcach z jednej strony ukazują współczesnych herosów zmagających się z własnymi ograniczeniami, z drugiej zaś – uwodzą prostotą i melodramatycznym zacięciem. Film o sporcie jest jak romantyczna komedia skrojona z myślą o facetach, wzruszająca, a zarazem podlana testosteronowym sosem. Jak pojemna jest jego formuła, pokazuje "Wielki Mike. The Blind Side"Johna Lee Hancocka.
Reżyser "Alamo" odwraca bowiem schemat znany z setek sportowych obrazów – bohaterem "Wielkiego Mike’a" nie jest ambitny chłopiec z prowincji, ani wielki atleta, który dzięki sportowi pokonuje przeciwności losu, lecz zagubiony czarnoskóry chłopak nie zdający sobie sprawy z talentu, który posiada. Michael Oher (Quinton Aaron) nie wygląda na zwykłego licealistę. Ma ze dwadzieścia centymetrów i czterdzieści kilogramów więcej od swych rówieśników. Ma także ograniczone zdolności intelektualne i dramatyczną historię życia w slumsach. Urodzony przez rozwiązłą narkomankę nigdy nie zaznał rodzinnego ciepła. Żyjąc na krawędzi, przez lata próbuje utrzymać się na powierzchni. Pomaga mu w tym Leigh Anne Tuohy (Sandra Bullock), wrażliwa żona milionera. To właśnie harpiowata elegantka przygarnie bezdomnego chłopca pod swój dach, a z czasem pomoże mu odkryć jego sportowe talenty.
John Lee Hancock lubi męskie klimaty. To on był scenarzystą "Doskonałego świata"Eastwooda opowiadającego o przyjaźni małego chłopca i zbiegłego przestępcy, a także reżyserem sportowego "Debiutanta" i wojennego "Alamo". Amerykański reżyser tym razem postanowił jednak odrzucić swe ulubione schematy, a kluczową postacią filmu uczynić kobietę. Adaptując opartą na faktach powieść Michaela Lewisa, stworzył opowieść melodramatyczną i wzruszającą. W "Wielkim Mike’u" sport jest jedynie tłem, wcale nie bardzo istotnym. Od boiskowych zmagań pociesznego wielkoluda ważniejsze są jego życiowe batalie o godność i poczucie własnej wartości.
Hancock buduje swój film z jaskrawych przeciwieństw. Mamy w jego filmie ostre społeczne podziały oraz interwencjonistyczną opowieść o Ameryce dwóch prędkości. Wszystko to wepchnięte w schematy filmu sportowego, melodramatu i filmu inicjacyjnego. Po seansie filmu Hancocka nie mamy wątpliwości – "Wielki Mike" jest filmem banalnym, schematycznym, czasem kiczowatym. Cóż jednak z tego, skoro wzrusza?
Obraz Hancocka nie próbuje unikać melodramatycznej sztampy, przeciwnie – reżyser świadomie buduje wokół niej swoją opowieść o miłości, która odmienia dwoje skrajnie różnych ludzi, o potrzebie bliskości, zaufaniu i otwartości na drugiego człowieka. Bezpretensjonalny i dowcipny film amerykańskiego twórcy nie pozostawia obojętnym. I jakkolwiek zżymalibyśmy się na jego ostentacyjną łzawość, przyznać musimy, że "Wielki Mike" skutecznie trąca emocjonalne struny.
Pomaga w tym Sandra Bullock, aktorka, która za rolę bogaczki o złotym sercu otrzymała statuetkę Oscara. Chyba zasłużenie – jej rola jest bowiem tyleż pastelowa, co charakterystyczna. Bullock – a wraz z nią cały film – balansuje na granicy oddzielającej kiczowatą sentymentalność od surowości. Jej bohaterka jest silna i zarazem wrażliwa, podatna na zranienia i bardzo energiczna. Także dzięki powściągliwości Bullock film Hancocka umiejętnie broni się jako opowieść o potulnym wielkoludzie ze slumsów, który ku własnemu zaskoczeniu pewnego dnia staje się członkiem rodziny białych milionerów.
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu